Franciszek Racis z Jasionowa

Agnieszka Szyszko

O Franciszku Racisie mówią, że jest ostatnim prawdziwym muzykantem ludowym Suwalszczyzny. Jego przyjaciele żartują, że jest taki stary, że pewnie pamięta narodzenie Chrystusa. 86-letni skrzypek z Jasionowa to postać unikatowa. Na dobrą sprawę należałoby go otoczyć opieką konserwatora tradycji, gdyby takowy istniał, konsylium profesorów medycyny, żeby jak najdłużej pozostał w zdrowiu i modlitwą, żeby ci medycy nie mieli nic do roboty.

Franciszek Racis fot. Krzysztof Butryn

Franciszek Racis, fot. Krzysztof Butryn

Idź, przeżegnaj chmury

Franciszek Racis ma swoją księgę, z którą idzie przez życie – modlitewnik z końca XIX wieku. Nazywa go “Służbą Bożą”. Modlitewnik dostał od ojca, a ten wcześniej od swojego. Franciszek przykleił na brązowej, tekturowej okładce obrazek Pana Jezusa Miłosiernego.

– Upiększyłem, bo okładka była wytarta. Ojciec szybko wsuwał książkę do kieszeni, a że często ją nosił, zniszczyła się. Franciszek szuka na stole okularów do czytania. Wkłada na nos. Przewraca grubą książkę na ostatnią stronę, gdzie znajduje się samodzielnie wykonany “rejestr”, czyli spis treści. Powoli przesuwa palcem wzdłuż listy.

– Tu jest wszystko. Modlitwy na każdą uroczystość, nawet po łacinie można znaleźć. Ta jest od burzy – palec zatrzymuje się na środku pożółkłej stronicy, Franciszek odcyfrowuje stronę i przewraca kartki. – To bardzo ważna modlitwa. Kiedy byłem mały, okropnie bałem się grzmotów i błyskawic. Miałem siedem lat, a była ogromna burza. Mama wcisnęła mi w rękę modlitewnik i wysłała przed dom. Stanąłem, przeczytałem głośno i chmura zawróciła. To wielka modlitwa, może burzę odwrócić. Trzeba tylko wierzyć i być w stanie łaski uświęcającej. Deszczu jednak nie wolno tą modlitwą odwracać, bo o deszcz musi się modlić ogół, cały kościół.

Od tamtego wydarzenia Franciszek nie rozstaje się z modlitewnikiem.

Tamtego domu już nie ma

– Mój rocznik to 1922 – mówi. – Śmieją się ze mnie. Mówią: O, to ty narodzenie Pana Jezusa pamiętasz.

Rodzice Franciszka, Franciszek i Weronika pochodzili z Jasionowa. Syn dostał miano nie tylko po ojcu, ale ponieważ urodził się 3 grudnia, kiedy Kościół wspomina św. Franciszka, także w akcie oddania go pod opiekę świętemu. Domu, w którym się urodził, już nie ma. Stoją tam tylko stare drzewa: klon, lipa i dzika jabłonka.

– Ludzie stąd byli wygnani, bo tu front przechodził – opowiada Franciszek. – W Jasionowie, na szczęście, dużo budynków ocalało, ale w Kupowie i Białobłotach tylko zgliszcza zostały.

Stary dom Racisów też był częściowo zniszczony. Franciszek czasem wspomina trudne powojenne czasy.

– Ludzie nawet chleba nie mieli, a żyć musieli. Ojciec jeździł saniami na Litwę i tam kupował zboże. A że mieliśmy żarna, krowę, konia, to przeżyliśmy – kwituje.

Konopnicka to potrafiła pisać wiersze

Kiedy miał czternaście lat, nie chodził jeszcze do szkoły.

– Szkoły w Rutce nie było, tylko aż w Becejłach – opowiada. – Ojciec więc sam zaczął mnie uczyć. Jego z kolei uczył właściciel dworu, który znajdował się po sąsiedzku. Ojciec najął się tam za pastucha. Właściciel był wojskowym. Uczył ojca wieczorami. Choć w tamtym czasie uczenie polskiego było surowo zakazane, ten pan uczył ojca i po rosyjsku i po polsku, bo sam był Polakiem.

Franek szybko nauczył się czytać. Rodzice postanowili więc od razu zapisać go do trzeciej klasy. Na to nie zgodziła się jednak dyrekcja szkoły. I Franek do szkoły nie poszedł.

– Uczyłem się z młodszymi braćmi, którzy poszli do szkoły – wspomina. – Kiedy oni czytali na głos, ja też zapamiętywałem. Do dziś pamiętam wiersze, które wtedy poznałem. Najbardziej ceni te Marii Konopnickiej, bo w nich często pojawia się słowo Bóg.

Skrzypka z klonu i sklepu kolonialnego

Jego przeznaczeniem okazała się muzyka.

– Jestem muzykantem po dziadku, ojcu matki – przyznaje Franciszek. – Antoni Dębowski to był muzykant pierwszej klasy. I uczony był, miał cztery klasy ruskiej szkoły. I w gospodarstwie wszystko zrobił. A lekko nie było, bo mieli tylko piętnaście morgów, a dwanaścioro dzieci do wykarmienia. Ale wszyscy byli tancerzami, wszyscy śpiewali.

Nie pamięta, niestety, jak dziadek grał, bo ten zmarł, kiedy Franciszek miał kilka lat. Za to w wiosce przetrwały melodie, które grał senior. Franciszek jest szczęśliwy, że mógł się ich nauczyć i teraz może przekazać innym, żeby nie zginęły. Pierwszą skrzypkę zrobili z ojcem, kiedy miał dwanaście lat.

– Ojciec spiłował gałąź klonową. Wyrysował instrument ołówkiem. Ja nacinałem dłutem i robiłem koryto – opowiada. – Potem trzeba było zrobić ścianki, a na końcu naklejało się deszczułkę. Szyjkę przykleiłem klejem. Struny ojciec kupił w sklepie kolonialnym. Tam można było dostać wszystko, co tylko zechciałeś. Podkowę i piłę, naftę, materiał na ubranie i buty.

Okazało się, że niedobrze założyli struny. Dopiero wujek Franciszka przełożył je na właściwe miejsca.

– Przestrzegł mnie jednak, że instrument nie będzie grać jak prawdziwa skrzypka, bo to kłoda jest – wspomina Franciszek. – Ale kiedy tylko polkę na niej zagrał, pomyślałem, że też bym tak chciał.

Ołowacz był najlepszym tenorem

Z tamtych czasów Franciszek wspomina dwóch muzykantów: Mieczysława Wierzchowskiego, rocznik 1913, który udzielił mu kilku lekcji gry na skrzypkach i mistrza nad mistrzami Adama Ołowacza.

– Mieczysław Wierzchowski. był bardzo dobrym muzykantem, ładnie grał. Powiedział mi, że tańce, które gra pochodzą od mojego dziadka. Bardzo się cieszyłem. On grał pierwszym głosem, ja basowałem.

Drugi wielki muzykant, Adam Ołowacz też pochodził z tych stron. Mieszkał w Postawelku.

– To był największy tenor i skrzypek, jakiego znałem – mówi z podziwem Franciszek. – Gdyby skończył szkoły, to by poszedł na podbój świata. Kiedyś w kościele w Becejłach na rezurekcji kobieta zaczęła śpiewać “Marię Magdalenę”. Źle zaczęła, za nisko. Jak Ołowacz usłyszał co się dzieje, zagrzmiał tak, że się potężne filary zatrzęsły. I poprowadził pieśń do końca.

Nie przypuszczałem, że zajdę w graniu tak daleko

Razem z Franciszkiem i Mieczysławem Wierzchowskim w kapeli na bębenku zaczął grać młodszy brat Franciszka, Leon. Kiedy Wierzchowski wyjechał, dołączył do nich Janek Anzulewicz na harmonii guzikowej. Zaczęli grać po zabawach. Ale Janka zabiła krajzega.

– Piętnaście lat nie grałem, aż Szypliszki mnie powołały – snuje opowieść Franciszek. – Grałem z nimi sześć lat. Potem organista becejlański, Wasilewski grał na akordeonie, ja na skrzypkach, Rusinowski z Postawelka na drugich skrzypcach. Ale nie bardzo szło. Tylko jeden skrzypek poradził sobie w duecie z Franciszkiem – Sylwester Jaśkiewicz, jego krewny.

– On basował, a ja grałem pierwszym głosem. Pięknie złożeni byliśmy, a jak się dwoje skrzypiec dobrze złoży, to muzyka luks idzie. Zbinek, mój wnuk, grał na bębenku. To była już prawdziwa ludowa kapela. Jeździliśmy do Kazimierza i braliśmy dobre miejsca.

Franciszek Racis siedmiokrotnie uczestniczył w Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu Dolnym. Ma na swoim koncie, razem z kapelą, I nagrodę w kategorii kapel seniorów oraz kilka tytułów w kategorii “Duży-Mały”. W tym roku również zakwalifikował się do kazimierskiego przeglądu. – Nie myślałem, że do tego dojdę w graniu – kręci głową.

Polkę trzeba odrobić do potu

Kultury ludowej uczył się od Franciszka niejeden muzykolog z dyplomem. Jego dom odwiedzają profesorowie i studenci. Wielu uczniów uważa go za mistrza. Franciszek to chodząca encyklopedia wiedzy o polkach, mazurkach, a także ludowych obyczajach. Bo skoro Franciszek twierdzi, że na Suwalszczyźnie grało się fokstrota, to tylko akademik nie znający życia może się upierać, że chłopi o takich melodiach nie mieli pojęcia. I że na pewno, broń Boże, nie można było ich usłyszeć w wiejskiej chacie.

– W Polsce najpopularniejsze były oberki i mazurki, ale na Suwalszczyźnie polki i walce – wykłada oryginalną lekcję Franciszek. – Polkę niełatwo zatańczyć, trzeba ją odrobić do potu. A najtrudniejsza to galopka, bo tańczy się ją z przyklękiem. Moja żona dobrze tańczyła polkę. A przed wojną na Suwalszczyznę zawędrowały fokstroty. To już wolniejszy taniec.

Kto choć raz słyszał Franciszka Racisa, wie, że grając do tańca jego skrzypka potrafi zastąpić orkiestrę. Jeden z największych komplementów Franciszek usłyszał od swego brata Leona.

– Choć to mój brat, ale muszę go pochwalić, dobrze gra – przyznaje 82-letni Leon, któremu zdarza się wyjść z domu, nie mówiąc nic nikomu i zawędrować nocą do wielkiego pokoju na parterze domu Racisów, skąd płynie muzyka. Siada wtedy na pięknej ławie z oparciem, wykonanej przez syna Franciszka, Czesława, i słucha. Przekrzywia bieluteńką głowę i spod “maciejówki”, takiej jaką nosił Józef Piłsudski, przygląda się przebierającemu po strunach bratu. Coś sobie przypomina. Często przyłącza się też do pieśni.

Czas wnuków

Kiedy w okolicy zabrakło muzykantów, z którymi warto byłoby grać, Franciszek pomyślał o wnukach. Z pięciorga dzieci: Romka, Czesława, Honoraty, Celiny i Bolesława żadne niestety nie zdecydowało się na karierę muzyka.

– Mieli głosy, ale do grania się nie garnęli – wzdycha Franciszek. – Tylko Czesiek potrafi zagrać kilka tańców na harmonii guzikowej. Ale teraz robi pomniki i bardzo ciężko pracuje. Franciszek zaczął więc przyuczać wnuki. Najpierw Zbinka na bębenku. Pojechali razem do Kazimierza i wystartowali z powodzeniem w kategorii “Duży-Mały”. Potem zaczął uczyć grać na skrzypcach młodszego Szymona, na harmonii Andrzeja i Wiolettę na basetli. Najmłodsza Agnieszka gra na bębenku i uczy się grać na skrzypcach. Występują jako Kapela Rodzinna Racisów.

– Ale powoli tracą chęć do grania – smuci się Franciszek. – Najstarszy Zbinek ma 25 lat. Ma dziewczynę. Młodsi też rozglądają się za towarzyszkami życia. Może się rozsypać ta muzyka. Dopóki jednak grają, powtarzam im: Grajcie, bo ludzie powiedzą, że dziadek za was grał, a wy tylko za świadków byliście.

Pamiętają o mnie

Trzypokoleniowy dom Racisów jest otwarty dla gości. Gospodyni zastawia stół. Znajdzie się na nim też butelka. Franciszek zawsze bierze do ręki skrzypce. Czasem na poczekaniu ułoży przyśpiewkę na poszanowanie przybyłych. Potem się rozmawia, gra i śpiewa. Osiem lat temu, kiedy Franciszek i Władysława obchodzili złote gody, gości zjechało tylu, co na wesele.

– Tylko muzykantów zabrakło – uśmiecha się Franciszek. – To wstałem od stołu i z wnukami zagraliśmy. Niespodziankę sprawili mu też rok temu znajomi, którzy przyjechali na jego imieniny. Z Wigier, z Suwałk, z Raczek.

– Wódkę postawili na stół – opowiada Franciszek. – No to, choć imieniny wypadają w adwent, to skoro goście przyjechali, trzeba było wypić. W gospodarskim domu zaraz i dobre jedzenie się znalazło. Posiedzieliśmy do dwunastej, może trochę dłużej. Pamiętają jeszcze o mnie – uśmiecha się.

Zawsze w tej wesołości Franciszek znajdzie chwilę na naukę młodych. Bierze wtedy do ręki XIX-wieczną książeczkę. Czasem sam przeczyta na głos którąś z modlitw, częściej da komuś z gości. To niezwykłe chwile. Na ich przeżycie nie napisze się projektu do Unii Europejskiej za żadne europejskie pieniądze.

***

Na co dzień pogodny i życzliwy starszy człowiek, jest bezkompromisowy, jeżeli ktoś przekroczy normy, które uważa za fundamentalne. Dlatego jest w konflikcie z proboszczem parafii i jednym z suwalskich folklorystów. Bo jak uważa, wielu jest wezwanych, ale niewielu wybranych.